piątek, 9 września 2011

PANAMericanA

Dla lepszego nastroju w pierwszej części wpisu proponuję następujący podkład muzyczny:


Ciemnych przejść...
Późnych pór...
Brudnych ulic gdzie jest mrok...

Strzeż się tych miejsc! - śpiewał kiedyś Lech Janerka.


Terminalu autobusowego Coca-Cola...
Dzielnic 15 de Septiembre, Cristo Rey, Los Cuadros...
Dystryktu czerwonych latarni niedaleko Parku Centralnego...

Strzeż się tych miejsc! ostrzega przewodnik w części poświęconej San Jose, stolicy Kostaryki.



Każdy chciałby być Szwajcarią.
Mamy zatem Czeską Szwajcarię oraz Szwajcarie Saksońską, Frankońską, a nawet Kaszubską.
Na Bliskim Wschodzie jest, jakże by inaczej, bliskowschodnia Szwajcaria, czyli Liban.
W Azji Środkowej, uwaga, uwaga: zaskoczenie - środkowoazjatycka Szwajcaria, jak nazywa się czasami Kirgistan.
Prawdziwy helwecki urodzaj wystąpił na Czarnym Lądzie, gdzie do miana Szwajcarii afrykańskiej, według opinii rozmaitych osób i środowisk, pretendują, w całości bądź w odniesieniu do konkretnego regionu, Gwinea, Ruanda, Uganda, Mauritius i zapewne jeszcze dziesiątka innych krajów.

Ale czy każde z tych miejsc może się pochwalić zarówno znakomitymi zegarkami, jak i wyśmienitą mleczną czekoladą, górami o pokrytych śniegiem wierzchołkach i grubymi plikami pieniędzy z całego świata trzymanymi w pancernych kasach banków?

Chyba nie...

W każdym razie na pewno nie dotyczy to Kostaryki - Szwajcarii Ameryki Środkowej.
Z pewnością coś musiało być przyczyną stworzenia takiej nazwy; być może po prostu nie było w regionie lepszego kandydata, a jakaś środkowoamerykańska Szwajcaria przecież musi być, prawda?
No bo jak to tak bez własnej Szwajcarii?

A tymczasem poradnik "Polak za granicą" nic sobie z całej tej kostarykańskiej szwajcarskości nie robi i uznaje ten kraj za najniebezpieczniejszy w całej Ameryce Centralnej...


Strzeż się tych miejsc...

San Jose jest podobne do kilku innych środkowoamerykańskich stolic, w których nawet w ciągu dnia towar w sklepie otrzymamy przez otwór w zabezpieczających wnętrze kratach.
Miast, w których domy kryją się za ogrodzeniami zwieńczonymi zabezpieczeniem z drutu ostrzowego (to taki lepszy drut kolczasty, nie bez przyczyny nazywany brzytwiastym lub żyletkowym), a ulice pustoszeją wraz z ostatnimi promieniami słońca.

***

- Weźcie taksówkę. Nocą ta dzielnica jest bardzo niebezpieczna.

Okolice terminali autobusowych zazwyczaj należą do niebezpiecznych.
W San Jose dworców jest co najmniej kilka, a my musieliśmy właśnie przejść z jednego na drugi.
Ale żeby brać taksówkę na odcinku niecałych dwóch kilometrów?

Ulice nie mają nazw, lecz numery.
Skoro musimy dojść na skrzyżowanie Alei 23 i Ulicy 5 to znaczy, że trzeba pójść jeszcze 10 przecznic prosto i 6 w lewo.
Albo 4 prosto, 2 w lewo, 6 prosto i potem 4 w lewo.
Albo...

Tu wygląda nieciekawie, nie skręcajmy jeszcze...
Tam stoją jakieś podejrzane typy, idziemy dalej prosto...
Tędy jeździ trochę samochodów i są jakieś światła, można by tu skręcić...

Ciemne zaułki i ciemne typy.
Brudne chodniki i brudne interesy.
Czarne charaktery i czarny rynek.
Śmieci leżą na ulicach-ludzie leżą na ulicach-ludzie leżą w śmieciach.

Uupss!
Gruby alfons stoi przed lokalem i gada przez komórkę.
Szkarłatny neon płonie obok wejścia i wygina się w tańcu go-go.

"Unikajcie dystryktu czerwonych latarni niedaleko Parku Centralnego"

Szybko, jedną przecznicę prosto, jedną w lewo, szybko.
Run Forest, run! Go!  Go-go, go-go!


Na terminalu autobusowym okazuje się, że tej nocy nic już nie jeździ w naszym kierunku.
Kolejny transport o 5 rano.
Na dworcu nie można przeczekać, najbliższy hostel  znajduje się...

- Weźcie taksówkę. Nocą ta dzielnica jest bardzo niebezpieczna. Mnie samego tutaj napadnięto choć przecież długo już tu mieszkam.

Ale najbliższy hostel to nie hostel najtańszy, zatem:
7 przecznic prosto i 9 w prawo.
Albo 2 prosto, 3 w prawo, 5 prosto i 6 w prawo.
Albo...

***

Trzeba przyznać, ze atmosfera w San Jose nocą nie należy do najprzyjemniejszych.
Jedynie nieliczne deptaki w centrum miasta, patrolowane przez policję i jasno oświetlone wydają się przyjaznymi miejscami. W innych częściach miasta ciężko nawet kogoś spotkać na ulicy, a jak już się ktoś trafi, to po spojrzeniu na niego często pojawia się myśl, że już lepiej byłoby nie spotkać nikogo.

Jednak wbrew wszelkim zatrważającym statystykom, opowieściom naocznych świadków i ostrzeżeniom z przewodników bez problemów udało nam się przebyć kilkukilometrową trasę  po rejonach podobno niebezpiecznych.

A rano, gdy słońce już radośnie odbijało się w metalu kolczastych drutów wieńczących ogrodzenia, wszystko wyglądało zupełnie normalnie i bezpiecznie.



Dla zmiany nastroju przed dalszą częścią wpisu proponuję wsłuchać się w śpiew i grę czarnoskórego wirtuoza banjo, wykonującego jeden z klasyków muzyki rozrywkowej na nabrzeżu w Panama City.



Pomimo licznych atrakcji jakie ma do zaoferowania turystom Kostaryka my z braku czasu  spędziliśmy tylko jedną noc w stolicy kierując się od razu do Panamy.


Wieżowce Panama City o wschodzie słońca

Jakże... nie wiem jaki... musi być kraj, który nazwał swoją walutę "balboa".
Ludzie którzy nie znają się na rzeczy plotą bzdury, że to na cześć hiszpańskiego konkwistadora Vasco Núñeza de Balboa, który na terenie obecnej Panamy założył pierwszą stałą europejską kolonię w Nowym Świecie.
Ale przecież oczywiste jest, że to nie o tego Balboa chodzi...



Aby po raz ostatni przed opuszczeniem Ameryki zażyć jeszcze trochę dżungli wybraliśmy się na uznawany za najpiękniejszy w Panamie szlak górski - Sendero Los Quetzales, który wiedzie w najbliższym sąsiedztwie najwyższego szczytu tego kraju - wulkanu Baru.


 

Na miejscu okazało się, że szlak jest zamknięty od ponad roku z powodu osunięć ziemi po ulewnych deszczach, a jedyną możliwością na pokonanie go jest wynajęcie przewodnika.

Jak można się domyślić poszliśmy na Sendero Los Quetzales.
Jak można się domyślić bez przewodnika, oczywiście.





Ostatnie dni spędziliśmy już w Panama City, miasta leżącego już w Ameryce Południowej - granica między kontynentami przebiega umownie przez Kanał Panamski. 

Już na pierwszy rzut oka może zaskoczyć panorama miasta, które liczbą drapaczy chmur ze szkła i stali może zawstydzić niejedną metropolię w USA czy Europie.
Mieszkańcy żartobliwie nazywają stolicę "Miami Południa" z tą różnicą, że tu częściej niż w Miami jest używany język angielski.



Mimo że aż 70 % mieszkańców kraju to Metysi, potomkowie rdzennych Indian i hiszpańskich konkwistadorów, na ulicach, szczególnie w stolicy, bardzo rzuca się w oczy duża różnorodność rasowa - około 14 % Panamczyków to Murzyni, których przodkowie uczestniczyli w budowie Kanału, a nawet 10 % stanowią Chińczycy, z którymi zetkniemy się głównie podczas drobnych zakupów i jedzenia posiłku w ulicznych knajpkach ("idź do Chińczyka" usłyszymy jeśli spytamy o tani bar albo sklep spożywczy).

Panamczycy mają bzika na punkcie narodowej loterii. 
Zawsze oblegane przez ludzi stoiska z kuponami na ulicach stolicy spotyka się co krok

Jednak najbardziej widoczni są członkowie plemienia Kuna dumnie paradujący w swych tradycyjnych strojach i oferujący ręcznie wyszywane ozdoby, których cena sięga często nawet 100 dolarów, a w ich wykonanie trzeba włożyć czasem miesiące pracy.



Amerykańskie autobusy szkolne, które spotykamy już w Gwatemali i towarzysza nam we wszystkich krajach Ameryki Centralnej tutaj są wyjątkowo bogato zdobione, a nocami niektóre wręcz mienią się kolorami tęczy dzięki zamontowanym mrugającym światełkom.


 Rastafari!



Tym co do Panamy przyciąga rzesze turystów, a przede wszystkim kilkanaście tysięcy jednostek pływających rocznie jest liczący ponad 80 kilometrów Kanał Panamski - jedno z największych, o ile nie największe przedsięwzięcie inżynieryjne w historii ludzkości.




Budowniczowie w stoczniach całego świata mają w głowie liczby 305 i 33,5 - taką maksymalną długość i szerokość w metrach mogą mieć statki, aby móc zmieścić się w każdej z trzech śluz Kanału.



Największe statki maksymalnie wykorzystują te wymiary sprawiając niemal wrażenie, jakby zaraz miały się obić o którąś ze ścian śluzy.



Najlepszy widok na Kanał i przemierzające go statki jest z punktu widokowego przy którejś ze śluz lub z okien pociągu Panama Canal Railway jadącego na długich odcinkach tylko kilka metrów od wody.


Otwierają się bramy śluzy i za chwilę singapurski Ever Divine będzie kontynuował swą podróż w stronę Pacyfiku.
Ten statek musiał zapłacić 349 tysięcy dolarów za skorzystanie ze skrótu jaki zapewnia Kanał.
Z pewnością mu się to jednak opłacało, bo droga wokół kontynentu to dodatkowe kilkanaście tysięcy kilometrów i kolejne tygodnie rejsu.



Panama była ostatnim punktem podróży. 
6 tygodni to z pewnością zbyt mało, aby dokładnie zapoznać się z całą Ameryką Środkową, a do tego jeszcze z Meksykiem, który jest ponad 6 razy większy od Polski., ale wystarczająco dużo, żeby zapragnąć tu powrócić i zobaczyć te miejsca, na które za pierwszym razem nie starczyło czasu.

A na blogu przyjdzie jeszcze tylko czas na podsumowanie - wkrótce.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Wulkanizacja z guia electronica



Jakże piękny musi być kraj, który swoją walutę nazwał lempir... 
 
Lempir - to brzmi jak połączenie lamparta z wampirem.
 
Niestety przez Honduras tylko przemknęliśmy, a lempirów nawet nie miałem w ręce, bo za bilet autobusowy można było zapłacić amerykańskimi dolarami.

Taki sposób transportu jest powszechny w Nikaragui

 
Zielone banknoty, przyozdobione podobiznami prezydenta Waszyngtona i spółki, są zresztą oficjalnym środkiem płatniczym w sąsiednim Salwadorze, który kilka lat temu zrezygnował z colonów (te z kolei swą nazwę wzięły od Krzysztofa Kolumba, czyli dla miejscowych Colona).

 
 

Rio Paz, Rio Goascorán, Rio Guasaule.

 
 
Kolejne graniczne rzeki, kolejne mosty przyjaźni, przez które przejechać można jedną z dziesiątek oczekujących po obu brzegach riksz.

 
 
I najczęściej niestety także kolejne opłaty wyjazdowe i wjazdowe.
 
Przechodząc z Salwadoru do Gwatemali nie sposób nie poczuć różnicy podczas odprawy paszportowej.


Z jednej strony na wyjeżdżających czekają w pełni skomputeryzowane pomieszczenia, do których aż chciałoby się wetknąć przez otwór w szybie chociaż głowę, żeby powiew zimnego powietrza z klimatyzatora nieco ochłodził zlaną potem skórę.

 
 

Po drugiej stronie granicy w budynku, który przypomina bramę prowadzącą do latynoskiego targowiska, powita nas znudzony pogranicznik w rozpiętym pod szyją mundurze, a następnie zapisze ręcznie w wielkim zeszycie imię, nazwisko i numer paszportu podróżnego i wystawi kwit,  potwierdzający ściągnięcie haraczu za wjazd.

 

Salwador jest najmniejszym z krajów Ameryki Środkowej, ale też i przodującym w rankingach ekonomicznych.
 
Z drugiej strony jest także w czołówce jeśli chodzi o liczbę przestępstw.

 
David, nasz gospodarz w stolicy kraju - San Salwadorze, polecił nam, aby po przybyciu na terminal autobusowy, od razu wziąć taksówkę do pobliskiego centrum handlowego i zaczekać na niego tam, gdyż dworzec, szczególnie wieczorową porą, jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc, tak dla turystów, jak i dla miejscowych.

David opowiada, że nie tylko jego znajomi, ale i on sam nie raz mieli wątpliwą przyjemność stanięcia oko w oko z uzbrojonym rabusiem.
 
- Potrafią do ciebie podejść w biały dzień na najbardziej zatłoczonej ulicy w centrum miasta. Jakby obecność świadków w ogóle im nie przeszkadzała - jego słowa brzmią jak scenariusz filmu sensacyjnego, ale przecież mieszkający tu ludzie są naprawdę narażeni na takie spotkania.
 
- To tylko chwila: nagle czujesz przyłożoną do ciała broń i wtedy lepiej żebyś oddał to, czego żądają. Dla nich nie jest problemem zastrzelić kogoś dla pieniędzy.


Cambio - wymiana waluty po korzystnym kursie przy każdym przejściu granicznym. Uwaga: w fałszywych banknotach farba rozpuszcza się podczas deszczu i powstają nieestetyczne zacieki


 
- Salwador to naprawdę piękny i bardzo bezpieczny kraj - z dumą i radoscią mówi mama Davida, nie przerywając zmywania naczyń.
 
Chłopak poszedł spotkać się ze znajomymi, a nas w tym czasie pod swoją opiekę wzięła pani Maria, niezwykle radośnie usposobiona pracownica banku w średnim wieku.

 
Pomiędzy tamales z rodzynkami, pupusas z serem, a tajemniczym owocem zwanym anona rozmawiamy o miejscowych potrawach, okolicznych atrakcjach oraz sytuacji w kraju i za granicą.
 
- Za to w Gwatemali to jest niebezpiecznie. Tam to dopiero trzeba uważać!

Typowy środkowoamerykański tłok w autobusie

 
Jakbym gdzieś już to słyszał...
 
- Naprawdę chcecie tędy iść? Uważajcie, w tamtej wiosce jest niebezpiecznie. Nie to co u nas!
 
Przed oczyma pojawiają się obrazy z zeszłego roku z Bliskiego Wschodu, gdzie nie raz ostrzegano nas przed czającym się kilka kilometrów dalej zagrożeniem, podczas gdy napotkani w tymże miejscu ludzie, jak zwykle przyjaźni i serdeczni, często w podobnym tonie wypowiadali się na temat mieszkańców sąsiedniej wioski, z której właśnie przychodziliśmy.
 
A tymczasem my bez problemów przejechaliśmy przez Gwatemalę, Salwador oraz Honduras i dostaliśmy się do Nikaragui.

 
Bo tak naprawdę ostrzeżenia zawarte w przewodnikach czy też tworzone przez rozmaite eM eS Zety (w tym i te, które przytaczałem w pierwszym wpisie) mogą w zupełności nie dotyczyć tego, kto zachowa podstawowe środki ostrożności i odrobinę zdrowego rozsądku.
 
W końcu przyszedł czas, aby niewygodne siedzenia autobusów zamienić na rozwieszony w cieniu hamak, bądź rozgrzane przez słońce skały nad brzegiem Pacyfiku.



Nica!

 
Po nieco męczącym etapie pokonywania kolejnych odcinków środkowoamerykańskich dróg nadeszła pora, żeby trochę zwolnić w Nikaragui.
 
Czas pomiędzy przechadzaniem się po, pełnych kolonialnej zabudowy,  uliczkach Leon i Granady mijał nam na wylegiwaniu się na plaży i piciu agua de coco prosto z kokosa zerwanego przed chwilą z palmy.

 
 
Ale cały czas pamiętaliśmy, że mamy do wyrównania pewne porachunki jeszcze z Gwatemali.
 
"Wulkan to ja" mogłaby powiedzieć wyspa Ometepe. 

 
A właściwie dwa wulkany.
 
Nieduża wyspa na Jeziorze Nikaragua to właściwie para wulkanicznych stożków połączonych wąskim przesmykiem.
 
Trzygodzinny rejs promem ze stałego lądu dał okazję aby nacieszyć się widokiem obu wierzchołków, przyozdobionych jedynie niewielkim pióropuszem chmur u szczytu i pozwolił zdecydować: jutro zdobywamy ten większy, Volcan Concpcion dumnie wznoszący się ponad 1500 metrów ponad poziom jeziora.

 
Liczne wypadki turystów, którzy nieprzygotowani na własną rękę podejmowali wspinaczkę sprawiły, że władze wyspy wprowadziły obowiązek wynajęcia przewodnika.
 
Nasz hotelik oczywiście oferował usługi przewodnickie.
 
Szybka kalkulacja nie pozostawiła miejsca na wątpliwości.
Za cenę, którą zażyczył sobie za zaprowadzenie nas na szczyt miejscowy przewodnik - guia, możemy kupić 17 litrów piwa Toña w pobliskim barze.
 
 W razie wybuchu wulkanu biec w lewo!


- Amigos, nie możecie dalej iść. Gdzie jest wasz guia?

Można się było tego spodziewać.
Skoro ktoć wymaga przewodnika, to pewnie też i ktoś będzie sprawdzał czy takowy jest obecny z turystami.

- Ależ señor, to jest nasza guia... electronica!

Kolejny raz magiczne pudełeczko, zwane GPS (zrobione przez firmę Garmin), stało się gwoździem programu.
Syryjscy tajniacy uznali je za aparat fotograficzny firmy Germany.
Nikaraugański strażnik wulkanu uwierzył w opowieść o zakupionej specjalnej mapie wulkanu, a nawet sam jeszcze do tego dołożył co nieco.

- A, rozumiem. Możecie się kontaktować z przewodnikiem, który jest na dole. W takim razie możecie iść -  nie zastanawiał się długo nad zmianą decyzji. - Tylko wpiszcie się tu na listę i napiszcie, że macie przewodnika elektronicznego. Wiecie, nie chcę mieć potem problemów z policją w razie, gdyby coś wam się stało.


Mimo że jeszcze rano wulkan był doskonale widoczny z dołu i niemal wolny od chmur, to z biegiem czasu i wraz z pokonywaniem kolejnych metrów przez dżunglę i geste zarośla jasne stało się, że nie mamy co liczyć na widoki ze szczytu.

Mniej więcej od połowy wysokości góry szliśmy cały czas we mgle i tylko czasem przez prześwity w chmurach mogliśmy oglądać panoramę wyspy Ometepe.


 

Końcowe metry były niczym kroczenie przez przedsionki piekielne.
Ostatni poważny wybuch Volcano Concepcion zdarzył się kilkadziesiąt lat temu i wciąż jest on aktywny, od czasu do czasu serwując okolicznym mieszkańcom chwile grozy.

W nozdrza uderzył zapach siarki.
Czuć było, że ziemia pod stopami jest miejscami gorąca, ale dopiero po przyłożeniu dłoni i próbie dotknięcia podłoża okazywało się jak bardzo!
Nie sposób było wytrzymać tej temperatury nawet przez sekundę!
I wreszcie szczyt.
Grań niczym w Alpach z jednej strony kończyła się osypującym zboczem, po którym przyszliśmy, a z drugiej opadała ostrą ścianą, pokrytą siarczaną glazurą, do wnętrza krateru wypełnionego teraz parą wodną, niczym ogromny kocioł czarownicy.


Aby uczcić długo wyczekiwany sukces w dziedzinie wulkanizacji, otworzyliśmy paczkę ciasteczek, które miesiąc temu dostałem od niemieckiej stewardessy w samolocie linii Condor, a które przejechały całą trasę razem ze mną w plecaku i czekały właśnie na taką okazję.

Warto było zatrzymać je do tej pory, bo w innym miejscu na pewno nie smakowałyby tak samo!




Dalsza część świętowania tego sukcesu polegała już na leżeniu w hamaku i spożywaniu części z tych 17 litrów piwa, które zaoszczędziliśmy, dzięki skorzystaniu z usług przewodnika electronico, zamiast przewodnika ludzkiego.



Wciąż jesteśmy na wyspie i korzystamy z wszelkich dostępnych tu form aktywności - kajaki, jazda konna, piwo, hamaki, rum...

Ale już jutro wracamy na stały ląd i ruszamy w stronę Kostaryki.





I na koniec tradycyjny kącik kulinarny:

Typowe śniadanie: smażone banany, jajecznica, fasola i pyszny sok Sabor de Jamaica - Smak Jamajki




Kawałki pędów juki, gotowane na parze, przybrane chicharronem - smażona świnska skóra.
No cóż... można z niej zrobić aktówkę, można uszyć wygodne buty. A można też zjeść.




 A na deser zimne piwo Toña!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Guat's up?! Guatemala!


Jakże piękny i kolorowy musi być kraj, który swoją walutę nazwał quetzal - na cześć niewielkiego, ale niezwykle barwnego ptaka, zamieszkującego korony drzew w gęstej dżungli.


Witamy w Gwatemali!



Jednak nie tylko przyroda potrafi zaskoczyć tu feerią barw.


To przede wszystkim miejscowa ludność, z której około 40% to indianie-Majowie, swoimi strojami powoduje, że w oczach mienią się czerwienie, żółcie i błękity, a przyjezdny sądzi, że znalazł się w jakimś rezerwacie, bądź nagle przeniósł się na karty przygodowej powieści opisującej życie tajemniczych plemion.

A przecież oni chodzą tak ubrani na co dzień!







Na ulicach, na targach, w kościołach czy podczas jazdy w starych amerykańskich autobusach szkolnych, które, pomalowane w jaskrawe barwy, w niczym nie chcą ustąpić pola w tej rywalizacji na najbardziej przyciągający wzrok element gwatemalskiego krajobrazu.


Pojazdy te przeżywają tutaj swą druga młodość.


Kiedy Amerykanie stwierdzili już, że są za stare i zbyt niebezpieczne, żeby zawozić małych mieszkańców Kaliforni albo Missouri do collegów, zostały wysłane do krajów Ameryki Środkowej, gdzie miejscowi przewoźnicy wykorzystują je do rzeczy, jakich chyba nigdy nie doświadczyły w USA.


Normą jest, że na każdej kanapie, przeznaczonej dla dwóch utuczonych na hamburgerach grubasków, ciśnie się trójka latynoskich pasażerów, przejście między siedzeniami również całe zastawione jest ludźmi, a na dachu lub na wolnej przestrzeni koło kierowcy leżą wiązki suchych liści, kartony z drobiem i kolorowe indiańskie torby, wyszywane w tradycyjne wzory, które za chwilę wylądują na kobiecej głowie, aby zostać gdzieś przeniesione z niezwykłym wyczuciem równowagi i gracją.




Właśnie te autobusy z wymalowanymi na karoserii religijnymi hasłami i kobiecymi imionami stały się naszym głównym środkiem transportu.





Ostatnie autostopowe przygody zostały za granicą Meksyku.
Ale jeszcze na terenie tego pięknego kraju daliśmy się złapać... kierowcy.


Kiedy mężczyzna w średnim wieku spytał się, czy znamy drogę do Mexico City, wydało nam się to nieco dziwne, ale odpowiedzieliśmy twierdząco, wierząc w swe umiejętności czytania mapy i obsługi GPSa.


Sytuacja zaczęła się robić jeszcze bardziej podejrzana, kiedy kierowca przed tankowaniem musiał pytać się pracownika stacji, z której strony znajduje się wlew paliwa.

Ukradł ten samochód, czy co?

Naprawdę groteskowo zrobiło się jednak, kiedy nasz szofer spytał czy liczba 57, pojawiająca się regularnie na znakach, jako oznaczenie numeru drogi krajowej, którą jechaliśmy od dłuższego czasu wskazuje na liczbę kilometrów, jakie pozostały nam do stolicy...



Wtedy upewniliśmy się, że mamy do czynienia z prostym mieszkańcem małego puebla, który potrzebował pomocy w dostaniu się do wielkiego miasta.

Z jednym z tych Meksykanów, dla których w metrze stosuje się system obrazkowego oznaczenia stacji, pozwalający korzystać z podziemnej kolejki nawet analfabetom.






W Gwatemali okazało się też, że nie najlepsi z nas wulkanizatorzy.

W całym regionie Ameryki Środkowej, z powodu położenia na styku płyt tektonicznych, trzęsienia ziemi i aktywność wulkaniczna są niemal na porządku dziennym.


Niektóre z gwatemalskich wulkanów dawno wygasły, inne są uśpione, a jeszcze inne, jak Fuego w pobliżu miasta Antigua, regularnie dają niezwykły popis swoich możliwości, co także nam pozwoliło zobaczyć pierwszy raz w życiu czerwone strumienie lawy, które spływały po stromych zboczach, aby po chwili zastygnąć i stracić rozświetlający noc blask.


Przepięknie położone jezioro Atitlan otoczone jest przez kilka wulkanów, a miejscowe agencje turystyczne oferują usługi przewodników, gotowych zaprowadzić turystów na każdy z nich.

Jednak my postanowiliśmy zdobyć górę samodzielnie.
W dodatku wybraliśmy najmniej uczęszczany z wulkanów, Tolliman, o wysokości 3160 m n.p.m.


Wokół jeziora żyją liczne grupy Majów, z których każda ma własny język, typowy strój i charakterystyczne wzornictwo.

Miejscowi mężczyźni codziennie wyruszają na zbocza wulkanu, który porośnięty jest do samego szczytu dżunglą, aby zebrać kilkudziesięciokilogramowe ładunki drewna na opał, a następnie znieść je do swojej wioski, stosując charakterystyczny sposób mocowania ciężaru na głowie specjalną przepaską.



Niestety wiedza na temat drogi na wierzchołek u wszystkich napotkanych tubylców ograniczała się do stwierdzenia todo recto - cały czas prosto.

Cóż jednak zrobić, kiedy ścieżka nagle się kończy, a zielony mur dżungli nie pozwala na więcej niż kilkadziesiąt metrów marszu.

Wielokrotnie wracaliśmy się do ostatniego rozdroża i próbowaliśmy różnych wariantów, ale za każdym razem odbijaliśmy się od ściany tropikalnego lasu, którego pokonanie było niemożliwe bez maczety.


Po kilku godzinach bezskutecznych prób uznaliśmy wyższość wulkanu w tym starciu.

W kolejnych krajach czekają jednak następne ogniste góry i z pewnością jeszcze spróbujemy wulkanizacji.





Natomiat kolejny dzień dla odmiany spędziliśmy nie w górach, lecz na wodzie, spływając kilkadziesiąt kilometrów w dół, wijącą się przez dżunglę rzeką Rio Dulce od jej ujścia do Morza Karaibskiego.






I jeszcze mały kącik kulinarny na koniec:


Do tej pory myślałem, że ten chleb z awokado to tylko licencia poetica autora tej piosenki...



A jednak nie! Pychota!



Do popicia gorące truskawkowe atole...


...a jako słoną przekąskę do piwa proponuję prażone pasikoniki.


Smacznego życzą panowie w kapeluszach!